[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Charles spojrzał takim wilkiem, że muszkieter urwał w pół słowa, ale posłuchać nie zamierzał.Davenport wyrwał pistolet.Skądś wyskoczył Willer.- Zatrzymali się.Gaunau się zatrzymali.Konie się zapierają.- Precz stąd! Ogłuchliście? Nie rozumiecie?!- Rozkaz.- Nie! Nie mamy rozkazu zdychać inaczej, jak w walce!- Davenport, o co chodzi?Weisspfert.No, jeśli do niego nie dotrze.- Trzeba uciekać.Tu śmierć!- Bardzo dobrze.Do góry.%7ływo.Najpierw fulgaci , potem - piechota.Nikt na nikogo nieczeka.Jakby co, wrócimy.Davenport, pana też to dotyczy.- Nie - Fulgaci pogalopowali naprzód, rzucając na Charlesa i pułkownika nierozumiejącespojrzenia, ale nie spierając się.Willer też się nie spierał.On po prostu został.- A teraz niech pan raczy zameldować ze szczegółami.- Nic więcej nie wiem - On już nie będzie wrzeszczeć.Wrzaskiem nic nikomu nieudowodnisz - Jeśli nie zwariowałem, to niebezpieczeństwo jest tuż.- Konie się z panem zgadzają.Ujście wąwozu, milczący błękit w górze.Gdzieś wrogowie, gdzieś swoi, a tu.- Davenport, Willer, stępa.Dystans - dwie długości od piechoty.Konie próbują przejść w galop, konie czują, teraz czują, ale jeśli się cofać, to jako ostatni.Jakgłośno i głucho stukają kopyta.Kość i żelazo mówią, kamienie milczą.One się zaczaiły, one niechcą, by je zauważono.Niech przejdzie bokiem.Ich nie ma, one nie chcą, nie chcą, nie chcą.Barykada za plecami, Gaunau nie słychać, nie słychać nikogo.Na duszę jakby się skałazwaliła.Krok za krokiem śladem pełznącej biegiem piechoty.Dwie odległości.Dystans dwieodległości! Można wyprzedzić muszkieterów strumieniem, po pstrych przestraszonych kamieniach.Można, ale Weisspfert zostanie.Willer też.Zachrypiał i skoczył do przodu mokry nagle deresz, cisza stała się nie do wytrzymania.Teraz.Już teraz.Charles zdążył jeszcze krzyknąć: Zsiadać! Trzymać konie! , Weisspfert i Willer jeszczezdążyli posłuchać, i ziemia drgnęła.Ten, kto czekał, opuścił uniesiony przed wiekami młot i tenspadł na to, co uznał za kowadło.Rozległ się nawet nie łoskot - ryk.Ujście wąwozu zwijało sięniby potworny wąż.Kłęby pyłu skryły porzuconą barykadę, początek ścieżki, ściany, niebo,słońce.Davenport nie zrozumiał, jak wyrwał się deresz, nie widział, gdzie się podział.LisicaWeisspferta też uciekła, konia utrzymał tylko Willer.- Do drzewa! - Weisspfert zachwiał się i obnażył szpadę, jakby osłaniał odwrót.Zresztą, takwłaśnie było.Pułkownik zataczał się jak pijany, oni wszyscy się zataczali.Wątpliwe, by Bergerausłyszano, ale oczy mają wszyscy.Kiedy pułkownik stoi, żołnierze wstają - Do góry, do kościanegodrzewa!Zmierć wdziera się z dołu, czyli - w górę! Wzdłuż huczącego ze złości i bezsilnościstrumienia.W górę, jak mocno by nie drżały ściany szczeliny i nie spadały w dół małe kamienie iogromne głazy.Dwóch muszkieterów nie miało szczęścia, czarny odłamek zmiótł ich ze ścieżki, alesame ściany trwają.One się nie poddadzą, one są same dla siebie, one chcą patrzeć w niebo,trzymać w dłoniach wodę, słuchać wiatru i ptaków, one wytrwają.- No, przyjacielu - mruczy nad uchem Willer - wieczorkiem koniecznie wypijemy.Po takimwstrząsiku.3O krewnych Lodowatego Ruppi wiedział dwie rzeczy.To, że oni istnieją, i to, że admirał donich, choć i nie często, ale pisze.Kaldmeierowie spokojnie żyli w swoim Ezelhardzie, ale, zajmującsię korespondencją Olafa, Rupert kilka razy przekazywał stołecznym kurierom listy, adresowane dopani Barbary Feierman, zamieszkałej w Armatnim Przedmieściu na placu Obdartego Chłopca.Lejtnant domyślił się, by połączyć nazwisko pani Barbary ze znakiem pistoletowym dopiero kiedyznalazł wspomniany plac, przytulny zakątek w połowie drogi między świętą Uhrfridą i Einą.Imponujący, mimo że pozbawiony blichtru dom z godnością oznajmiał o dobrobycie gospodarzy,szyld ze strzelbami i pistoletami też był nierzucający się w oczy i solidny.Jego zadaniem nie byłowabienie przypadkowych przechodniów, a witanie dobrych znajomych.Otworzyły się drzwi, przepuszczając dwóch klientów z kapitańskimi szarfami - broń odFeiermana była ceniona, choć Felsenburgowie i Starkwindowie woleli droższych mistrzów.Niestety, przyszły pułkownik, w którego zamienił się przyszły książę, mógł tylko z pożądaniempatrzeć na znaczone pałającym F pistolety.Na wszelki wypadek - a nuż ktoś patrzy - Ruppiwestchnął z zawiścią i skierował Kraba w zaułek, gdzie, wedle jego rachub, znajdowało się wejściedo mieszkalnej części domu.Tak właśnie było.Rozejrzawszy się dla uspokojenia sumienia, Rupert zsiadł i ujął odlaną w kształcie strzelbykołatkę.Leniwym basem szczeknął pies, ale na tym poprzestał.- Kogo pan szuka, panie? - kobieca twarz, która pojawiła się w zakratowanym okienku,przywodziła na myśl ciasteczka i pierzyny
[ Pobierz całość w formacie PDF ]