[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Spoza drzew, w dali, witało je wesołe światło, płynące z kuchni na Zielonym Wzgórzu.Ania przytuliła się nagle do Maryli i wcisnęła piąstkę w spracowaną dłoń swej opiekunki.— Jakże miło jest wracać, kiedy się wie, że wracamy do swego domu! — rzekła.— Ja już kocham Zielone Wzgórze, a przecież przedtem nie kochałam żadnej miejscowości.Żadna nie wydawała mi się nigdy moim domem.Ach, Marylo, jaka ja jestem szczęśliwa! Teraz potrafiłabym się modlić i nie wydałoby mi się to wcale trudne.Jakieś miłe uczucie ciepła wezbrało w sercu Maryli, kiedy poczuła tę chudą rączkę w swej dłoni.Może być, że zapulsowało w niej uczucie macierzyństwa, którego nigdy nie zaznała.Uczucie, doznane w tej chwili, było tak żywe, a tak bardzo nieznane, że zmieszało ją nieco.Pośpieszyła sprowadzić je do zwykłej temperatury, wygłaszając małą nauczkę moralną:— Jeśli będziesz zawsze poczciwą dziewczynką, Aniu, będziesz też szczęśliwa.Nigdy nie powinnaś była uważać, że trudno jest odmawiać modlitwę.— Kiedy recytować modlitwę nie jest wcale to samo, co modlić się — powiedziała Ania w zamyśleniu.— Teraz wyobrażę sobie, że jestem wietrzykiem, co wieje tam daleko, pomiędzy koronami drzew.Kiedy zmęczę się pomiędzy drzewami, powionę pośród paproci… następnie uniosę się nad sadem pani Linde i wezmę do tańca jej kwiaty… a wreszcie jednym wielkim skokiem uniosę się nad łąką koniczyny, popłynę nad Jeziorem Lśniących Wód poruszając jego maleńkie, kędzierzawe fale… Ach, ileż pola dla wyobraźni dostarcza wietrzyk!… Ale teraz przestanę już mówić, Marylo.— Dzięki Ci, Boże — rzekła Maryla z głębokim westchnieniem ulgi.XI.Wrażenia Ani w szkole niedzielnejNo, jakże ci się podobają? — spytała Maryla stojąc w pokoiku na facjatce.Ania poważnie przyglądała się trzem nowym sukienkom, rozłożonym na łóżku.Jedna z nich była z prążkowanego płótna koloru tabaczkowego.Materiał wyglądał tak praktycznie, że Maryla poprzedniego lata skusiła się na jego kupno u wędrownego kupca.Druga była z satynki w biało–czarną kratkę, nabytej jako resztka w zimie; trzecia — ze sztywnej, drukowanej, bawełnianej tkaniny brzydkiego niebieskiego koloru, kupionej w tym tygodniu w Carmody.Maryla sama je uszyła, wszystkie trzy jednakowo: gładka spódniczka, gładka bluzka z rękawami niemożliwie wąskimi.— Będę sobie wyobrażała, że mi się podobają — odpowiedziała Ania bardzo spokojnie.— Ja nie chcę, byś sobie wyobrażała — rzekła Maryla urażona.— Widzę dobrze, że ci się nie podobają.A czegóż im brak właściwie? Czyż nie są świeże, nowe i czyste?— Owszem.— Więc dlaczegóż ci się nie podobają?— Bo nie są… nie są… ładne — powiedziała Ania ociągając się.— Ładne! — sarknęła Maryla.— Nie łamałam sobie głowy nad wymyślaniem ładnych strojów dla ciebie.Nie lubię próżności, Aniu, mówię ci to otwarcie.Te sukienki są skromne, praktyczne, świeże, bez wszelkich falban i przybrań i mają ci służyć przez całe lato.Brunatną i niebieską będziesz nosiła do szkoły, kiedy zaczniesz do niej chodzić, satynkową zaś do kościoła i do szkoły niedzielnej.Mam nadzieję, że będziesz uważna i postarasz się ich nie zniszczyć.Sądzę też, iż powinnaś być wdzięczna, że otrzymałaś takie ubranie w zamian wyrośniętej sukienczyny, jaką dotąd miałaś.— Ależ jestem bardzo wdzięczna — zaprotestowała Ania.— Byłabym jednak daleko wdzięczniejsza, gdyby… gdyby choć jedna z nich miała bufiaste rękawy.Bufiaste rękawy są teraz takie modne.Przeszyłby mnie dreszcz rozkoszy, jeślibym miała sukienkę z bufiastymi rękawami.— Obejdziesz się bez tych swoich dreszczy.Nie miałam dość materiału na bufiaste rękawy.Zresztą uważam tę modę za śmieszną.Wolę stokroć skromne, gładkie…— Jednakże ja wolałabym wyglądać tak śmiesznie jak wszyscy inni niż wyróżniać się skromnym, gładkim ubraniem — upierała się Ania.— Mniejsza o to.Powieś nowe sukienki do szafy i zabierz się do przygotowania lekcji do szkoły niedzielnej.Pan Bell przysłał mi dla ciebie podręcznik; jutro pójdziesz do szkoły — rzekła Maryla i urażona opuściła pokoik na facjatce.Ania załamała ręce, spoglądając na rozłożone suknie.— Tak bardzo się cieszyłam, że może jedna z nich będzie biała z bufiastymi rękawami — szepnęła smutnie.— Modliłam się nawet o to, chociaż nie bardzo wierzyłam w skuteczność mojej prośby.Nie przypuszczałam, żeby Pan Bóg miał czas zajmować się sukienką biednej sieroty.Wiedziałam, że to zależy tylko od Maryli.Szczęściem, potrafię sobie wyobrazić, że jedna z nich jest ze śnieżnobiałego muślinu, prześlicznie przybrana koronkami, z trzema bufami na każdym rękawie.Nazajutrz rano przeczucie nadchodzącej migreny nie pozwoliło Maryli odprowadzić Ani do szkoły niedzielnej.— Jak będziesz szła do kościoła, zajdź po panią Linde — rzekła do dziewczynki.— Ona postara się już o to, byś się dostała do odpowiedniej klasy.Pamiętaj sprawować się jak najlepiej.Pozostań podczas kazania i poproś panią Linde, by ci wskazała nasze miejsce w kościele.Tu masz centa na ofiarę.Nie rozglądaj się wokoło i nie kręć się na ławce.Po powrocie opowiesz mi treść kazania.Ania wyszła w swej biało—czarnej satynowej sukience, która choć dostatecznie długa i wcale nie ciasna, fasonem swym znakomicie uwydatniała jej chudość.Płaski, marynarski kapelusz nie był niczym przybrany.Nowe rozczarowanie dla Ani, która w duszy marzyła o jakichś wstążkach i kwiatach.O kwiaty postarała się, co prawda, sama, zanim jeszcze dostała się na wielki gościniec.Zaledwie bowiem wyszła na drogę poza Zielone Wzgórze, napotkała cudną łąkę, pełną jaskrów i wspaniałych krzaków dzikiej róży.Natychmiast więc uwiła gruby wianuszek i przystroiła nim swój kapelusz.Nie wiadomo, czy spodobałby się on innym, ale Ania była zachwycona i z dumnie podniesioną głową kroczyła naprzód, dźwigając na swych rudych warkoczach wieniec żółtego i czerwonego kwiecia.Pani Linde nie zastała już w domu.Bynajmniej tym nie zrażona, Ania sama przyszła do kościoła.W przedsionku spotkała ‘całą gromadę dziewcząt, mniej lub bardziej strojnie ubranych w białe, niebieskie albo różowe sukienki.Przyglądały się one ciekawie nowicjuszce w oryginalnym nakryciu głowy.Małe mieszkanki Avonlea słyszały już niejedną dziwną historyjkę dotyczącą Ani.Pani Linde opowiadała o jej gwałtownym temperamencie, Jerry Buote zaś, pastuszek z Zielonego Wzgórza, rozwodził się nad tym, że Ania godzinami potrafi rozmawiać jak pomylona sama z sobą lub mówić do kwiatów i drzew.Spoglądały więc na nią i szeptały pomiędzy sobą, kryjąc twarzyczki za książki
[ Pobierz całość w formacie PDF ]