[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Z tylnej kieszeni spodni wyjął nóż.Tłum zrozumiał, że nie obędzie się bez rozlewu krwi.Niektórzy odeszli, zwłaszcza ci, którzy przyszli tu z dziećmi.Większość została.Stojący za Fletcherem Grillo przechylił się i szepnął do Hotchkissa:- Czy mógłby go pan stąd wyprowadzić?- Chłopaka?- Nie, dżaffa.- Nawet nie próbujcie - szepnęła Tesla.- Nic go nie powstrzyma.- Więc co robić?- Bóg jeden wie.- Chciałeś mnie zastrzelić z zimną krwią na oczach wszystkich tych miłych ludzi? - zwrócił się do Howie'ego Tommy-Ray.- No jazda.Rozwal mnie.Ja się nie boję.Lubię śmierć, a śmierć lubi mnie.Pociągnij za cyngiel, Katz.Jeśli jesteś facetem z jajami.Szedł powoli do Howie'ego.Ten ledwie mógł się utrzymać na nogach, ale nie spuszczał Tommy-Raya z muszki.Dżaff przerwał ten impas, przyciągając do siebie Jo-Beth.Dziewczyna krzyknęła.Howie spojrzał na nią, a wtedy Tommy-Ray rzucił się na niego z nożem.Przewrócił go jednym pchnięciem; z ręki Howie'ego wypadł pistolet.Tommy-Ray brutalnie kopnął leżącego między nogi i rzucił się na niego z nożem.Nie zabijaj go - rozkazał dżaff.Puścił Jo-Beth i ruszył do Fletchera.Z jego palców, w których - jak twierdził - czuł już Sztukę, wydzielały się rosnące krople Jak ektoplazma i pękały w powietrzu.Podszedł do walczących.Jakby chciał im przeszkodzić, ale tylko popatrzył na nich, jak na dwa gryzące się psy, i poszedł dalej do Fletchera.- Lepiej odejdźmy - powiedziała cicho Tesla do Grillo i Hotchkissa.- Już nic nie możemy zrobić.Jej słowa sprawdziły się już po kilku sekundach, kiedy Fletcher wyjął z kieszeni płaską paczuszkę zapałek, na której widniał napis: "Artykuły Spożywczo - Kolonialne Marvina".To, co miało za chwilę nastąpić, zelektryzowało wszystkich widzów.Wyczuwali zapach benzyny.Wiedzieli, skąd pochodzi.Teraz pojawiły się zapałki.Zanosiło się na samospalenie.Ale nikt już teraz nie odchodził.Chociaż żaden z nich nie rozumiał wiele - albo nie rozumiał niczego - z rozmowy dwóch bohaterów dramatu, prawie wszyscy instynktownie wyczuwali, że są świadkami doniosłych wydarzeń.Jakże mogliby odwrócić oczy, jeśli po raz pierwszy w życiu mieli szansę popatrzeć na bogów?Fletcher otworzył paczuszkę; wyciągnął zapałkę.Właśnie ją pocierał, kiedy nowe pociski potęgi wystrzeliły z dłoni dżaffa w kierunku Fletchera.Trafiły w jego palce, wytrącając mu z ręki zapałkę i pudełeczko.Nie trać czasu na takie sztuczki - powiedział dżaff.- Przecież wiesz, że ogień nie zrobi mi nic złego.Tobie też nie; chyba, że sam tego chcesz.A jeśli chcesz zginąć, to wystarczy, jeśli mnie o to poprosisz.Tym razem, zamiast strzelać do Fletchera trucizną z pewnej odległości, wolał zrobić to z bliska.Podszedł do wroga i dotknął go.Fletcherem wstrząsnął dreszcz.Powoli, nieznośnie powoli odwracał głowę, szukając wzrokiem Tesli.W jego oczach dostrzegła otchłań cierpienia; przygotowując się do końcowej rozgrywki, otworzył swą duszę przed światem i złość dżaffa miała łatwy dostęp do Jego jaźni.Jego błagalne spojrzenie mogło oznaczać tylko jedno.Dotyk dżaffa zatruwał chaosem całe jestestwo Fletchera.Jedynym ratunkiem była dla niego śmierć i o nią prosił.Nie miała zapałek, ale miała pistolet Hotchkissa.Bez słowa wyrwała mu go z ręki.Ten ruch przyciągnął wzrok dżaffa; przez jedną przerażającą chwilę patrzyła w jego szalone oczy, widziała, jak rozrasta się wokół nich ogromna, widmowa głowa; drugi dżaff, kryjący się za tym pierwszym.Wycelowała w ziemię tuż za Fletcherem i strzeliła.Nie było iskry, chociaż na to właśnie liczyła.Wycelowała jeszcze raz, usuwając z umysłu wszystkie myśli prócz tej jednej - o iskrze.Już przedtem wzniecała ogień.Na papierze - by zająć umysł czytelnika.Teraz chciała, by ciało zajęło się płomieniem.Powoli wypuściła powietrze przez usta, tak jak co rano, kiedy zasiadała do maszyny do pisania - pociągnęła za spust.Wydało jej się, że zobaczyła ogień jeszcze nim nastąpił wybuch.Jak podczas burzy z piorunami; iskra była błyskawicą, która poprzedzała grom.Powietrze wokół Fletchera rozbłysło żółcią.Potem buchnęło płomieniem.Żar był gwałtowny i silny.Porzuciła pistolet i odbiegła nieco w bok, by lepiej widzieć to, co nastąpi.Poprzez zawieruchę ognia Fletcher spojrzał jej w oczy; w jego spojrzeniu była słodycz, którą miała zabrać ze sobą w dalsze, pełne przygód życie; to spojrzenie będzie jej przypominać, jak niewiele wie o rządzących światem zasadach.Że człowiek może cieszyć się, że płonie; że samospalenie może mu przynieść korzyść i samorealizację - tego nie powiedziałaby jej żadna nauczycielka.Poprzez ogień widziała, że dżaff odchodzi, lekceważąco wzruszywszy ramionami.Jego palce - te, którymi dotknął Fletchera - zajęły się ogniem.Zdmuchnął je jak pięć świec.Nieco dalej - Howie i Tommy-Ray cofali się przed żarem, odkładając nienawiść na później.Objęła tę scenę jednym krótkim spojrzeniem, by natychmiast wrócić do widowiska, jakim był płonący Fletcher.Nawet w tej krótkiej chwili zaszła w nim zmiana.Chociaż stał w huczącym słupie ognia, płomień nie pożerał go, ale przeobrażał, sypiąc wokół bryzgami Jasnej materii.Reakcja dżaffa na te błyski światła - cofał się przed nimi jak wściekły pies, którego polewają wodą - uświadomiła Tesli ich znaczenie.Były dla Fletchera tym, czym dla dżaffa były krople, wytrącające zapałki z czyjejś ręki - rodzajem jakiejś potężnej, wyzwolonej energii.Dżaff nie mógł ich znieść.Jasność tych świateł wydobywała na jaw jego twarz, ukrytą za zewnętrzną twarzą.Ten widok i cudowne przemiany, zachodzące we Fletcherze, sprawiły, że Tesla podeszła do ognia niebezpiecznie blisko.Poczuła swąd własnych palących się włosów.Ale ciekawość przeważyła.Ostatecznie to ona do tego doprowadziła.Ona była twórcą.Jak pierwsza małpa człekokształtna, która podsyciła płomień i w ten sposób odmieniła los całego plemienia.Rozumiała, że na to właśnie liczył Fletcher: na odmianę losu plemienia, na jego przeobrażenie.To nie było zwyczajne widowisko.Płonące cząsteczki, odrywające się od ciała Fletchera, niosły w sobie intencje założyciela rodu.Odpryskiwały od słupa ognia jak świetliste ziarenka, i szybowały w powietrzu w poszukiwaniu żyznej gleby.Tą glebą byli growianie; byli gotowi na przyjęcie tych robaczków świętojańskich.Teslę uderzył fakt, że nikt nie uciekał.Może poprzednie zajścia pełne przemocy wypłoszyły stąd ludzi tchórzliwych.Pozostali wprost czekali na czary; niektórzy nawet wychodzili z kręgu, by powitać światło, jak komunikanci, podchodzący do barierki.Pierwsze zbliżyły się dzieci; wychwytując płonące drobiny, udowadniały, że nie mogą nikogo skrzywdzić.Drobiny wybuchały światłem, padając na ich otwarte dłonie i nadstawione buzie, błyskały krótkim echem w ich oczach.Z kolei do ognia zbliżyli się rodzice tych małych śmiałków.Niektórzy z tych, których dotknął ogień, wołali do małżonków: "Wszystko w porządku! To nie boli! To jest po prostu.światło!"Tesla wiedziała, że było to coś więcej.To był Fletcher.Gdy tak rozdawał siebie innym, jego fizyczna istota rozpadała się stopniowo.Już prawie zanikły jego ręce, pierś i lędźwie, zaś jego głowa i szyja czepiały się ramion, a ramiona tułowia strzępami pylistej materii, z którą igrały płomienie [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • andsol.htw.pl